W związku z pewnymi komplikacjami zdrowotnymi i przewidzianym na sierpień leczeniem jednego z członków naszej rodziny postanawiamy (dość spontanicznie) zrekompensować sobie część straconych wakacji. Postanawiamy (oprócz zaplanowanego morza) pojechać na kilka dni w góry, w których zarówno Michał jak i Ania nigdy nie byli. Wybór (m.in. z powodu dość zjadliwego dojazdu środkami publicznymi) padł na urokliwe Góry Stołowe z bazą wypadową w Kudowie-Zdroju.
Kudowa Zdrój to miasto uzdrowiskowe w województwie dolnośląskim, w powiecie kłodzkim. Miasto położone jest na pograniczu Gór Stołowych i Pogórza Orlickiego na wysokości od 370 do 420 m n.p.m. nad potokiem Bystra, który poprzez rzekę Metuję wpada do Łaby. Pierwsze wzmianki o miejscowości pochodzą z 1354r.
2016.06.19 – przyjazd do Kudowy-Zdrój, spacer do Czech – wyprawa piesza ok. 3 km
Podróż w góry rozpoczęliśmy krótko przed północą 18 czerwca. Dziadek Romek z babcią Wandzią podrzucili nas autkiem na dworzec PKP we Wronkach, skąd wyruszyliśmy pociągiem (już 19 czerwca) o 01:01 do Wrocławia. Tam, po pięciogodzinnej, nie ukrywając męczącej, bezsennej nocnej jeździe, mieliśmy przesiadkę i przymusową godzinną przerwę. Michał zdążył tu „zaprzyjaźnić” się z małym wróbelkiem, który niemal częstował się z jego ręki okruszkami kanapki.
O ile nocna podróż do Wrocławia była „tylko” męcząca, o tyle pokonanie pozostałej nieco ponad stu kilometrowej trasy było przeżyciem koszmarnym. Pociąg co chwilę przyspieszał, zwalniał, cofał się zmieniając tory czy też zupełnie stawał przepuszczając inne pociągi. I tak w kółko. I nawet piękne widoki majaczących za szybą gór oraz przejazdy skalnymi tunelami nie były w stanie zrekompensować nam narastającego zmęczenia. Być może pięć godzin tymi krętymi i niewątpliwie urokliwymi labiryntami torów kolejowych należałoby uznać za atrakcyjne, niestety nasze zmęczenie zaczęło sięgać zenitu i z każdą chwilą z co raz większą niecierpliwością oczekiwaliśmy stacji końcowej. Aż wreszcie stało się. Po przeszło jedenasto godzinnej podróży, zmaltretowani ponad miarę stanęliśmy na kudowskiej ziemi. Teraz pozostało nam jedynie „doczłapać się” do wynajętego przez nas lokum na ul. Słone 103. Okazało się, iż czekał nas jeszcze prawie godzinny spacer. Na planie miasta nie wyglądało to tak źle, w praktyce okazało się jednak, iż nasza chatka leży w sporej odległości od „centrum” Kudowy. Do tego niebo zaczęło się niebezpiecznie mroczyć zwiastując prawdopodobieństwo nagłej ulewy. Zaniepokoiło to nawet właścicieli wynajętego przez nas pokoju, którzy zadzwonili do nas z pytaniem gdzie jesteśmy i czy mają po nas podjechać. Z rozmowy wynikło jednak, że jesteśmy już dość blisko i że za jakiś kwadransik będziemy na miejscu. I rzeczywiście w niedługim czasie mogliśmy z ulgą zdjąć z pleców przyciężkawe plecaki i zacząć przysposabiać sobie nasze nowe mieszkanko, które okazało się dwoma sporymi, połączonymi z sobą pokojami na piętrze, z ładnym widokiem na czeskie góry. Do dyspozycji mieliśmy także łazienkę i WC oraz ogólnie dostępną kuchnię na parterze. Ba, przy naszych pokoikach znalazł się nawet mały balkonik całkowicie do naszej dyspozycji. Jak się później miało okazać bardzo przydatny do osuszania zmoczonych ubrań. Polecamy: Pokoje gościnne POD ŚWIERKAMI, ul. Słone 103.
Mimo, iż praktycznie nie zmrużyliśmy oka w czasie całej nocnej podróży, Michał nie chciał nawet słyszeć o regeneracyjnej, najkrótszej nawet drzemce. Chętnie przystał za to na posiłek składający się z kiełbasek na ciepło, kanapek oraz gorącej, malinowej herbaty. Na posiłek ten musiał jednak trochę poczekać, tato bowiem musiał najpierw pofatygować się po jego składniki do oddalonej o prawie dwa kilometry, czynnej na szczęście mimo niedzieli, Biedronki.
Posileni, całkowicie już rozpakowani i zaznajomieni z najbliższym otoczeniem stwierdzamy, iż nie sensu marnować reszty dnia siedząc w pokoju. Tym bardziej, iż wiatr w jakiś sobie tylko znany cudowny sposób rozproszył groźne chmury i w najbliższym czasie deszcz nam chyba nie grozi. Od właścicieli dowiedzieliśmy się o prowadzącej do pobliskich Czech malowniczej ścieżce rowerowej. Ruszyliśmy więc w jej kierunku. I tak, po kilkudziesięciu minutach spacerku znaleźliśmy się po za granicami naszego kraju. Do tego udało nam się zrobić jeszcze drobne zakupy w przygranicznym markecie Albert. Niestety w międzyczasie znów zaczęły gromadzić się nad naszymi głowami chmury, dlatego też musieliśmy trochę przyspieszyć kroku. W drodze powrotnej Michał skusił się jeszcze na hot-doga na stacji benzynowej.
Około 19:00 wróciliśmy „do siebie”. Przed 20:00 Michał znalazł się już w łóżku i prawie natychmiast zapadł w zasłużony, niezmącony niczym sen. Mama z tatą „wytrzymali” jeszcze trochę przed telewizorem po czym również udali się na spoczynek. Pierwszą noc w górach przespaliśmy wszyscy twardo jak niedźwiedzie
2016.06.20 - zwiedzanie Kudowy-Zdrój, Góra Parkowa, kaplica Czaszek w Czermnej
wyprawa piesza, 7 km
Poniedziałek przywitał nas deszczem. Zaplanowaliśmy na dzisiaj zwiedzenie Kudowy oraz obejrzenie sławnej Kaplicy Czaszek w Czermnej (Północna dzielnica Kudowy) i byle deszcz nie miał prawa nam w tym przeszkodzić. Trochę niepokoiliśmy się co prawda o zdrowia Michała, który przyjechał w góry przeziębiony, ale nasz kochany chłopak stwierdził, że przecież mamy parasole i peleryny i mimo padającego deszczu jest ciepło. Toteż zaraz po śniadaniu wyruszyliśmy podziwiać uzdrowisko. Do centrum udało nam się dotrzeć autem z właścicielem, który zgarnął nas po drodze jadąc na zakupy. Zostaliśmy wysadzeni tuż przy Parku Zdrojowym, od którego to też zaczęliśmy naszą penetrację miasteczka.
Pierwszy Park Zdrojowy założony został w 1787 roku. W 1813 roku park został rozbudowany w stylu angielskim, zostały wytyczone w nim także nowe ścieżki. Wytyczono również promenadę i wzniesiono kilka budynków. W parku znajdują się liczne egzotyczne drzewa oraz stare drzewostany, wśród których znajduje się kilka pomników przyrody. Park zamyka od zachodu malowniczy Staw Zdrojowy z pięknie tryskającą fontanną.
Trochę śmiesznie prezentowaliśmy się przechadzając parkowymi alejkami z parasolami w ręku. Do tego było to dość niewygodne, dlatego wkrótce zastąpiliśmy parasole przeciwdeszczowymi pelerynami. Michał był zadowolony z takiego obrotu sprawy, upodobniło go to bowiem troszeczkę do małego jedi z Gwiezdnych wojen.
Obejrzeliśmy wszystkie miejsca wymienione w przewodniku „Kudowa-Zdrój w Górach Stołowych”, m.in. Szpital Uzdrowiskowy Zameczek, Teatr Pod Blachą, Ogród Muzyczny oraz oczywiście Pijalnię wód mineralnych, gdzie Michał zaopatrzył się w pamiątkową monetę.
Po zwiedzeniu większej części parku udaliśmy się na obiad do pobliskiej restauracji. Posileni ruszyliśmy na dalsze zwiedzanie parku. Postanowiliśmy wdrapać się także na górującą nad parkiem Górę Parkową. Miało to być największe jak dotąd zdobyte przez Michała i mamusię wzgórze. Wzniesienie to znajduje się w północno-wschodniej stronie od Parku Zdrojowego, około 0,5 km na północny-wschód od centrum miejscowości a jego wierzchołek sięga 477 metra n.p.m. Na szczyt góry prowadzi fragment zielonego szlaku turystycznego Pasterka – Rozdroże pod Lelkową. Góra Parkowa stanowi punkt widokowy z panoramą Kudowy i okolic.
Mimo dość śliskiej powierzchni i nieustannie siąpiącego deszczu szło nam się całkiem przyjemnie. Po kilkudziesięciu minutach dotarliśmy do umiejscowionej na 440 m n.p.m. widokowej altany zwanej Altaną Miłości. Rozciąga się stąd całkiem przyjemny widok na panoramę Kudowy i okolic.
W Altanie Miłości spełniło się jedno z marzeń Michała. Z powodu deszczowej pogody i wysokości, na której się znajdowaliśmy, udało nam się przez chwilę znaleźć w chmurze. Niezmiernie spodobał mu się również rozpościerający się z altany widok. W szczęśliwego Michała wstąpił nagle nowy duch. Odzyskał pełnię sił i tryskając humorem chciał już jak najszybciej znaleźć się na szczycie góry. Zatem ruszyliśmy dalej i brakujące 30 metrów wysokości pokonaliśmy już w iście rewelacyjnym tempie. Okazało się, że na samym szczycie ulokowała się stacja przekaźnikowa z masztem telewizyjnym.
Zeszliśmy z Góry Parkowej i ruszyliśmy na zwiedzanie dalszej części parku. Zaliczyliśmy kilka pomników przyrody, popróbowaliśmy wody z odwiertu wody mineralnej, dochodząc aż do Stawu Zdrojowego. Obchodząc staw z prawej strony, u podnóża Wzgórza Kaplicznego, ruszyliśmy w kierunku Czermnej i Kaplicy Czaszek.
Kaplica Czaszek została wybudowana w XVIII w. z inicjatywy czeskiego księdza Wacława Tomaszka. W jej wnętrzu zgromadzono ponad 21 tysięcy szczątków, głównie ofiar Wojen Śląskich z lat 1740 – 1756 oraz ofiar zaraz, które nawiedziły Ziemię Kłodzką w XVIII i XIX wieku.
Do samej Kaplicy Czaszek nie weszliśmy, Michał miał spore opory i nie dał się przekonać. A że wszystko staramy się zdobywać razem, mama z tatą także nie weszli do jej wnętrza (tak na marginesie tata był w kaplicy na początku lat 90 ubiegłego wieku).
W drodze powrotnej chcieliśmy zwiedzić jeszcze pobliski skansen Szlak Ginących Zawodów. Niestety, z powodu wysokich cen biletów i przy naszych dość skromnych środkach finansowych musieliśmy z tej atrakcji zrezygnować.
Do naszego lokum wracaliśmy wzdłuż ulicy T. Kościuszki a następnie Al. Jana Pawła II. Według wskazań GPS od Al. Jana Pawła odchodzi jakiś skrót wzdłuż polsko-czeskiej granicy, który teoretycznie mógł nas szybciej doprowadzić do ul. Słone. Byliśmy już mocno zmęczeni i skrót bardzo nas kusił. Biegł on jednak zupełnym odludziem, a że ze wskazaniami GPS różnie już bywało, nie podjęliśmy ryzyka wędrówki za jego wskazówkami. Doszliśmy do krańca Parku Zdrojowego, po czym ulicą Zdrojową dotarliśmy do ul. Głównej. Wstąpiliśmy jeszcze po prowiant do Biedronki i około 18:00 dotarliśmy do naszego tymczasowego domku.
Dzień, mimo końcowego zmęczenia i sporo kilometrów w nóżkach uznaliśmy za udany. Tak na przyszłość musimy jednak pamiętać o tym, aby wybierać miejsce zamieszkania zdecydowanie bliżej centrum i głównych atrakcji. Bo co innego iść cały czas szlakiem podziwiając widoki a co innego wracać po wędrówce do domu znanym już przetartym chodnikiem, który ciągnie się i ciągnie. No chyba, że kiedyś dorobimy się jakiegoś własnego środka lokomocji….
2016.06.21 – czeski Náchod, zwiedzanie miasteczka
Wybieramy się na całodniową wyprawę do naszych sąsiadów. W przygranicznej miejscowości Náchod znajduje się podobno bardzo atrakcyjny zamek, który to mamy zamiar dokładnie obejrzeć. Znajduje się on na sporym wzniesieniu i jego zarys widoczny jest nawet z pobliża naszego mieszkanka.
Do Náchod udajemy się lokalnym autobusem czeskiej linii CYKLOBUSY KLADSKYM POMEZIM. Wyjeżdżamy przed południem chwilę oczekując na autobus na pobliskim malutkim, drewnianym przystanku. Do końca nie jesteśmy pewni, czy autobus zatrzymuje się w tym miejscu, opisy rozkładów jazdy są bowiem w języku czeskim, a my po czesku ni w ząb. Na szczęście autobus zatrzymuje się i bezpiecznie zawozi nas na miejsce.
Pogoda nam dzisiaj sprzyja, na deszcz się nie zanosi, ciepło przygrzewa słońce. Mieszkańcy przyjaźnie nastawieni, uśmiechnięci, chętnie udzielają wskazówek. O dziwo, mimo bariery językowej porozumiewamy się dość łatwo, większość doskonale nas rozumie i odpowiada nam mieszaniną polsko-czeską.
Zauważamy, że Czesi mają także swoje szlaki turystyczne, idziemy więc przez chwilę jednym z nich.
Zwiedzanie miasta rozpoczynamy od głównego placu, gdzie znajdują się liczne zabytki z różnych epok. Dominuje na nim gotycka świątynia pw. św. Wawrzyńca. Jego wejścia strzeże zabytkowa armata. Zaglądamy do kościoła i przez wewnętrzne kraty podziwiamy jego wnętrze.
W pobliżu świątyni znajdują się liczne fontanny oraz figura św. Jana Nepomucena. W niedawnych latach przy kościele postawiono pomnik pochodzącego z Náchodu, czeskiego pisarza Josefa Škvoreckiego. Michał oczywiście skorzystał z okazji i przysiadł się na chwilkę.
Rynek okalają malownicze kamieniczki, głównie z wieku XX. Ciekawie prezentuje się również miejski ratusz. Obok niego znajduje się znana restauracja U Baranka. Lokal został wybudowany w 1914 r. z przeznaczeniem na teatr, hotel i restaurację. Podobno na deskach tutejszego teatru wystąpiło już wiele sław czeskiej sztuki.
Nadeszła pora na kulminację naszej wycieczki – zwiedzenie zamku. Do tej datującej się na średniowiecze budowli zaprowadziły nas pnące się stromo w górę schody. Trochę ich było, ale za to widok spod zamku wspaniały. Sam zamek okazał się równie okazały jak roztaczający się z niego widok. Szczególnie zachwycił nas przytulny ogród w stylu francuskim z licznymi żywopłotami i karłowatymi drzewkami. Na jego obrzeżach znajduje się pomnik z XVIII w. przedstawiający boginię Dianę.
Do jednej z głównych atrakcji zamku należy mieszkająca w dawnej fosie para niedźwiedzi brunatnych. Nam, po pewnym oczekiwaniu postanowił ukazać się jeden z nich. Leniwym krokiem, jakby senny zbliżył się do swojej jadłodajni, gdzie równie leniwie zaczął pałaszować przygotowane dla niego przysmaki. Oj leciwy już niedźwiadek, leciwy.
Po zwiedzeniu zamku wróciliśmy na miejski rynek. W drodze powrotnej na dworzec autobusowy Michał zdołał jeszcze uwiecznić się na zdjęciu z parą przesympatycznych sąsiadów ze znanej czeskiej bajki. Naszym zdaniem wkomponował się całkiem dobrze.
2016.06.22 – Karłów i Szczeliniec Wielki (919 m n.p.m.)
To już niestety nasz ostatni pełny dzień w Kudowie, jutro rano wyjeżdżamy. Żal, ale cóż zrobić. I tak udało nam się zostać dzień dłużej, niż zamierzaliśmy, zgodnie z planami powinniśmy wrócić już dzisiaj.
Ostatni dzień pobytu w Kudowie postanawiamy poświęcić na zdobycie najwyższego szczytu Gór Stołowych – Szczelinca Wielkiego. Chcieliśmy pójść szlakiem pieszym do Karłowa a stamtąd udać się na szczyt. Michał niestety co raz mocniej przeziębiony, dlatego do Karłowa mamy zamiar dotrzeć autobusem. Udajemy się zatem na dworzec autobusowy a tam… niespodzianka. Nie ma żadnego połączenia z Karłowem. Aż człowieka krew zalewa. Informacje na stronie internetowej miasta zachęcające do przyjazdu wyraźnie zapewniały, iż z Kudowy wszędzie i łatwo dostać można się publicznym transportem. A tu masz babo placek.
Jedynym dostępnym transportem okazał się bus taxi. O koszty takiej podróży lepiej nie pytać. Nadmienimy tylko, że za drogę w tą i powrotem wyszła niemal cena podróży pociągiem z Wronek do Wrocławia. A odległość przecież niewielka. Ale cóż było robić, bardzo zależało nam na ukoronowaniu naszego pobytu w górach. A zatem pojechaliśmy ów busotaksówką.
Pokonaliśmy dużą część krętej Szosy Stu Zakrętów i znaleźliśmy się w Karłowie. Przed nami zamajaczył okazały Szczeliniec. Pełni zapału ruszyliśmy w jego kierunku. Po drodze pstryknęliśmy sobie fotkę przy zabytkowym drewnianym domku.
Doszliśmy do prowadzących na szczyt schodów pod którymi Michał mówi, że chyba nie da rady wejść na górę. Przysiedliśmy na ławeczce, Michał chwilę odpoczął po czym stwierdził, że skoro już tu jesteśmy, to spróbujemy. Umówiliśmy się, że pójdziemy bardzo wolno, często odpoczywając. Wpadliśmy na pomysł, żeby liczyć schodki. Czterdzieści schodków i odpoczynek. Wszyscy wiemy, jak wędruje się pod górę z zapchanym nosem. Nie jest to łatwe, dlatego wielki szacun dla Michała, za podjętą próbę.
Zaczęliśmy swą powolną drogę na szczyt. Przystanki co czterdzieści schodków okazały się dobrym pomysłem. Oprócz odpoczynku dawały nam one możliwość podziwiania piękna dzikiej przyrody Parku Narodowego Gór Stołowych. Michał zafascynowany a i rodzice pod wielkim wrażeniem.
Ogromne głazy, powalone drzewa, wykute w skale schody, czyste niebo nad nami i co raz mniejszy Karłów w dole. I tak krok po kroku, schodek po schodku zbliżamy się do szczytu. Widoki co raz piękniejsze, Michał zapomina o swojej niedyspozycji i nawet już nie liczymy schodków. Odpoczywamy samorzutnie gdy tylko coś nas szczególnie zaciekawi. Pstrykamy zdjęcia wszystkiego, co wydaje nam się warte utrwalenia. Jednym słowem, pstrykamy dużo. I nagle stajemy przed tabliczką informującą o schronisku na Szczelincu.
Czyżby to już? I rzeczywiście, jeszcze tylko kilkanaście schodków i stajemy przed jednym z dwóch najstarszych górskich schronisk PTTK. Mijamy budynek i… Cóż za widok. Jesteśmy. Daliśmy radę. Siadamy przy stoliku i delektując się gorącą czekoladą z bitą śmietaną pochłaniamy rozciągający się hen, hen górski krajobraz.
Wchodzę z Michałem wchodzą na punkt widokowy, Ania (która za wysokościami nie przepada) zostaje na tarasie przy schronisku. Przy ładnej pogodzie ze Szczelinca widać Śnieżkę. Mamy to szczęście, że pogoda wyśmienita. Rzeczywiście, gdzieś tam w oddali widać zarys najwyższego po polskiej stronie szczytu w Sudetach Wschodnich.
Ale to nie koniec atrakcji, czeka nas jeszcze zejście w dół. I to nie byle jakie, bo labiryntem wśród skał. Pozostaje jeszcze tylko zakup biletów (zejście jest płatne) i w drogę.
Trasa labiryntu prowadząca ze Szczelinca jest bardzo malownicza. Szlak ten powstał pod koniec XVIII wieku i do dziś dnia cieszy się wielkim uznaniem turystów. Na przestrzeni lat wiele skał ze względu na swoje unikatowe kształty otrzymało swoje zwyczajowe nazwy. I tak mamy tu m.in. Niedźwiedzia, Małpoluda, Kołyskę czy też Kwokę.
Byliśmy przekonani, iż najciekawsze atrakcje mamy już za sobą. Okazało się, że takie założenie było wielkim błędem. Przeciskanie się z plecakiem wąskimi szczelinami, schodzenie w dół i pod górę wyjątkowo stromymi schodkami oraz oglądanie niesamowicie uformowanych przez naturę skał, to było dopiero coś. Zejście okazało się nawet ciekawsze od zejścia. Naprawdę warto było zobaczyć to wszystko na własne oczy. A Michał chyba całkiem zapomniał o swoim przeziębieniu wchodząc i wciskając się wszędzie tam, gdzie tylko bezpiecznie było można.
Niesamowite wrażenie zrobiło na nas zejście do Piekła i późniejsze dotarcie do Nieba. Właśnie w takich miejscach człowiek dostrzega jak marną i niewielką jest istotą.
A to jeszcze nie koniec atrakcji. Okazało się, że przed samym zejściem znajdują się kolejne tarasy widokowe, z których rozciągał się równie atrakcyjny widok jak z tarasu przy schronisku PTTK.
Do Karłowa powróciliśmy w późnych godzinach popołudniowych. O dziwo, nie byliśmy aż tak zmęczeni, jak przypuszczaliśmy że będziemy. Aczkolwiek Michałowi niemal natychmiast po zejściu z góry powrócił stan przeziębieniowy. Widocznie opuściła go adrenalina, a wraz z nią siły.
Do Kudowy powróciliśmy tą samą busotaksówką, którą przyjechaliśmy pod szczyt. Na szczęście podróżowały z nami jeszcze dwie osoby, toteż przejazd powrotny kosztował nas o połowę mniej. Do tego kierowca podrzucił nas nawet na ulicę Słone, tak więc nie musieliśmy po raz kolejny tuptać tam z dworca.
To był jak na razie najlepszy dzień z naszych turystycznych wypraw. I chyba ciężko będzie w tym roku już czymkolwiek go przebić. Nasz ostatni dzień pobytu w górach okazał się strzałem w dziesiątkę. Dzięki zdobytemu szczytowi czujemy się spełnieni, choć jest w Kudowie i okolicach jeszcze wiele ciekawych miejsc, do których nie udało nam się dotrzeć. Może jeszcze kiedyś…
W mieszkaniu ogarnął nas wielki smutek, że to już koniec naszego pobytu w Górach Stołowych. Pocieszamy się tym, że za trzy tygodnie znajdziemy się nad morzem. Dwa krańce Polski w jednym roku. Kto by pomyślał.
2016.06.23– długi powrót do domu
Rano pożegnaliśmy się serdecznie z naszymi gospodarzami, którzy w swej dobroci dostarczyli nas autkiem na dworzec autobusowy w Kudowie. Zamiast pociągiem, pamiętając toporną podróż z Wrocławia do Kudowy, postanowiliśmy do Wrocławia pojechać autobusem kursem o 08:06. Autobus jechał zdecydowanie szybciej, do tego był klimatyzowany, co miało spore znaczenie przy narastającym przeziębieniu Michała. Zajęliśmy jego tył, gdzie było nam całkiem wygodnie. We Wrocławiu znaleźliśmy się kwadrans po 11:00, a więc o dwie godziny szybciej niż pociągiem.
Tuż przed Wrocławiem Michał stwierdził, że zdecydowanie woli zostać w autobusie i w nim kontynuować naszą podróż, niż czekać na dworcu we Wrocławiu na najbliższy pociąg do Wronek, skąd miał nas odebrać dziadek Romek. Autobus, którym jechaliśmy kończył swój kurs w Gorzowie, a więc całkiem blisko naszego Międzychodu. Do tego jednym z jego przystanków miał być Międzyrzecz leżący w bardzo dogodnej odległości od naszego domu. Dokupiliśmy zatem bilety do Międzyrzecza i zostaliśmy w autobusie.
Po drodze wraz ze wschodzącym coraz wyżej słońcem zmniejszał się komfort naszej jazdy. Na szczęście było kilka krótkich postojów po drodze. Był także jeden dłuższy – półgodzinny na dworcu w Lubinie. Wykorzystaliśmy ten czas na zaczerpnięcie świeżego powietrza oraz dokupienie odpowiedniej ilości wody, nasze zapasy już się bowiem skończyły. Mama zadzwoniła stąd do dziadka z informacją, iż ma nas odebrać z Międzyrzecza a nie jak było uzgodnione z Wronek. W Międzyrzeczu mieliśmy znaleźć się krótko przed godziną 18:00.
Do Międzyrzecza dojechaliśmy przed czasem, kwadrans po 17:00. Babcia Wandzia z dziadkiem Romkiem już na nas czekali. Pozostała mała godzinka jazdy samochodem (dziadek nadal jeździ baarrrdzo ostrożnie). Po 18:00 znaleźliśmy się we własnym domku. Wyczerpani prawie jedenastogodzinną podróżą nie żałowaliśmy jednak ani minuty naszego pobytu w górach. I nie ma mowy, aby najbardziej nawet męcząca podróż powstrzymała nas od przyszłorocznego wyjazdu w góry. Michał i Ania, podobnie jak ja już dawno temu, pokochali je całym sercem. I oby tylko zdrowie nam dopisało. No i finanse.